Mini przygoda: Trzydniowy bikepacking w Pirenejach
Nie wszystkie przygody muszą być długie. W zeszłym tygodniu ukończyłem trzydniową trasę w Pirenejach o długości 220 km, łączącą miejsca, które chciałem odwiedzić z rowerem już od jakiegoś czasu. Był to mój pierwszy solowy wyjazd. Zapraszam do zobaczenia jak wyglądał.
Dzień 1: Puigcerdà - Andora
↔ 76 km | △ 1980 m
Jedną z zalet mieszkania w Barcelonie jest bezpośredni pociąg jadący w Pireneje. Wsiadając do niego o 6 rano, już o 9:30 byłem u podnóża gór. Przygoda zaczęła się w miasteczku Puigcerdà. Po chwili przekroczyłem francuską granicę i rozpocząłem długi podjazd na przełęcz Col de Puymorens. Po przejechaniu przełęczy i krótkim zjeździe, czekał na mnie kolejny podjazd w stronę Andory. Ruch na drodze był dość spory; sznur samochodów z Francji ciągnął na zakupy do Andory. Na szczęście większość aut zatrzymywało się w Pas de la Casa i reszta podjazdu do Port d'Envalira była niemal pusta.
Znajdująca się na wysokości 2400 m n.p.m przełęcz Port d'Envalira była najwyższym punktem wyjazdu. Na szczycie spotkałem innych rowerzystów, sfotografowałem rower w śniegu (w rzeczywistości nie było go już tak dużo) i rozpocząłem długi zjazd. W drodze na dół minąłem kilka znanych mi miasteczek: miałem okazję je odwiedzić podczas wyjazdów na narty i podczas zeszłorocznej trasy Coronallacs. Zjazd zakończył się w Canillo, gdzie skręciłem na drogę do przełęczy Coll d’Ordino. Kolejny podjazd nie był najdłuższym podjazdem tego dnia, ale zmęczenie w nogach dało o sobie znać; wyjechanie na niego kosztowało mnie sporo wysiłku. Nagrodą był piękny zjazd do Anyos, gdzie spędziłem noc w domu przyjaciół.
Dzień 2: Andora - Pedraforca
↔ 93 km | △ 1900 m
Wieczór spędzony ze znajomymi, duża pizza i solidne osiem godzin snu sprawiło, że rano czułem się całkiem wypoczęty. Wątpliwości z poprzedniego dnia (dotyczące trasy na kolejne dni) zniknęły gdy tylko zacząłem jechać w stronę hiszpańskiej granicy. Pierwsze 30 km to zjazd do La Seu d’Urgell, ale reszta dnia oznaczała głównie podjazdy: najpierw na Coll de la Trava, a potem na Coll de Josa. Trasa biegła wzdłuż pustych asfaltowych dróg, z pięknymi widokami i małymi miasteczkami.
Po wyjechaniu na Coll de Josa, w końcu zobaczyłem Pedraforcę. Nie jestem pewien, czy jest w Katalonii góra, która robi na mnie większe wrażenie (a konkurencja jest spora). Pedałując dalej minąłem Gósol i Saldes i dojechałem (w końcu!) do mojego hotelu z przepięknym widokiem na Pedraforcę.
Dzień mógłby zakończyć się w tym momencie: zjadłem kolację, sfotografowałem zachód słońca i położyłem się do łóżka. Przeglądając Instagrama zobaczyłem wysyp zdjęć i filmików zorzy polarnej nad całą Europą: zjawisko ostatni raz widziane około 20 lat temu. Bez specjalnego przekonania chwyciłem aparat i wyszedłem na zewnątrz. Ku mojemu zdziwieniu, zobaczyłem zorzę polarną na północy. Nie tak mocną i ciekawą jak na zdjęciach z innych części Europy (w końcu znajdowałem się na południu), ale wyraźnie widoczną różową poświatę. To się nazywa znajdować się we właściwym miejscu, o właściwym czasie.
Dzień 3: Pedraforca - Ripoll
↔ 51 km | △ 500 m
Trzeci dzień rozpoczął się od ślicznego wschodu słońca. Tej nocy nie spałem zbyt wiele pomiędzy fotografowaniem zorzy polarnej, a wschodem słońca. Na szczęście ostatni dzień był też najlżejszym z całego wyjazdu.
Początkowo planowałem zamknąć pętlę podjeżdżając na Coll de Pal i zjeżdżając szutrowymi drogami wzdłuż stoków narciarskich w La Molinie do Puigcerdy. Po zastanowieniu i sprawdzeniu warunków zdecydowałem się na zmianę planów: śnieg dopiero co stopniał i obawiałem się, że ilość błota skutecznie popsuje zabawę. Zamiast tego pojechałem w górę rzeki Llobregat do La Pobla de Lillet, wyjechałem na przełęcz Coll de Merola i zjechałem do Ripoll żeby złapać pociąg. Ostatni dzień w końcu oznaczał więcej zjazdów niż podjazdów.